Samotność czytelnika, czyli o pytaniu, które jednak nie padło

Finałem II edycji krakowskiego festiwalu Non-Fiction była niedzielna debata, którą toczyłam jeszcze długo po jej oficjalnym zakończeniu, wracając do domu i którą właściwie toczę, najczęściej sama ze sobą, już od dłuższego czasu. Chyba nie skłamię jeśli napiszę, że tytułowa dla festiwalu „Zmiana”, była efektem dyskusji, która (i znów chyba nie skłamię jeśli powiem), zantagonizowała środowisko polskiego reportażu. Problem stosunku do prawdy w Polskiej Szkole Reportażu (uważam, że taka istnieje, tak samo jak istnieją analogiczne twory, takie jak: Polska Szkoła Filmowa, Polska Szkoła Plakatu czy Ilustracji. Dowodem na poparcie tej tezy jest stwierdzenie, które padło podczas jednego z krakowskich spotkań, że nie ma wyrwy pokoleniowej w sukcesywnie tworzonym od dwudziestolecia międzywojennego reportażu, a dyskusje wokół formy i celu tego gatunku dziennikarskiego są w zasadzie niezmienne) wybrzmiewał wielokrotnie w czasie spotkań, w których udało mi się uczestniczyć. Dyskusja tocząca się, wydaje mi się, że głównie w internecie, wybuchła ponownie w czasie niedzielnego spotkania. I ponownie mam wrażenie, że nikt nie uwzględnił w niej czytelnika.

Pytanie, które nigdy nie padło

Zawsze kiedy chcę zadać publicznie pytanie serce skacze mi do gardła, ręce się pocą i nim podniosę rękę w geście sygnalizującym chęć zabrania głosu albo spotkanie się skończy, albo (najgorzej!) zadam już pytanie, na którego wspomnienie oblewam się rumieńcem. Bo cóż z tego, że z mokrych rąk nie wysunął mi się mikrofon, walenie serducha i drżący głos udało mi się opanować, gdy miast zapytać o Romów uderzam do tuzów polskiego reportażu z pytaniem o Cyganów… No nic, trzeba temperować w sobie zwierzaka i iść na kolejne spotkanie. I choć onieśmieliło mnie jeszcze bardziej, by pytania te zadawać, to niedzielna dyskusja skończyła się choć chyba nie tylko moje pytanie na sali nie padło.

Jeśli jednak miałabym zabrać głos w dyskusji moderowanej przez Magdalenę Kicińską, autorkę książki Pani Stefa, a w której to dyskusji udział wzięli: prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński, zajmujący się reportażem w sposób naukowy, Paweł Szwed, właściciel wydawnictwa Wielka Litera i doskonały reporter, autor wielu książek, w tym między innymi Wykluczonych, Artur Domosławski, to zapytałabym o konsekwencje jakie niesie ten spór dla czytelnika.

W Polsce jak przyznał Paweł Szwed i jak wszyscy dobrze wiemy, niewiele osób czyta książki. Rynek wydawniczy jest trudny, mały. Reporterzy borykają się z problemami, nie tylko natury finansowej, o czym mówiła Magdalena Kicińska, a Paweł Szwed dodał, że zna naprawdę niewielu polskich autorów, którzy mogą pozwolić sobie na życie tylko z twórczości literackiej. Większość z nich ma jeszcze inne, mniej lub bardziej spokrewnione z literaturą, źródła utrzymania. Kicińska w tej dyskusji określiła reportera samotnym na polu walki. Samotnym pod względem finansowym i samotnym pod względem wydawniczym – dobry redaktor jest gatunkiem wymierającym. Nie przeczę wcale, że tak nie jest. Zapożyczam sobie jednak to określenie, na użytek tekstu, by powiedzieć o samotności czytelnika w toczącym się w Polskiej Szkole Reportażu sporze.

Spór o nazwiska

Z perspektywy czytelnika polskich reportaży mam wrażenie, że głos w dyskusji częściej zabierają czytelnicy forów internetowych niż samych książek. Odbyłam już taką rozmowę i z dyskusji o idei zrobiła się nam dyskusja o nazwiska. Od tego czasu mam więc silne przekonanie, że społeczne konsekwencje toczącej się debaty dzielą środowisko odbiorców reportaży na zwolenników Mariusza Szczygła i Artura Domosławskiego. Jeśli więc wcześniej powoływałam się na istnienie Polskiej Szkoły Reportażu to sądzę, że podskórnie idzie tu także o stosunek do pokoleń starszych, czyli budowania, przez przedstawicieli jednej strony, spiżowego pomnika Hannie Krall i odpowiednio krytycznej refleksji, po drugiej stronie, nad twórczością Ryszarda Kapuścińskiego. Jako czytelnik, trywializując nieco, nie wiem, czy czytając Mariusza Szczygła mogę nadal sięgać po książki Artura Domosławskiego (i odwrotnie), bo jestem przekonana, że tłumaczyć się już muszę z książek Jacka Hugo-Badera, które nieszkodliwie stojąc na półce przez dłuższy czas, w pewnym momencie zaczęły właścicieli parzyć. Nie jestem przekonana czy wystarczy #czytamnawłasnąodpowiedzialność, bo szkoda już zaszła. Mogłabym z łatwością powiedzieć, że czytam, przerzucając dość swobodnie odpowiedzialność na wydawcę, ale tu znów pojawi się w dyskusji nazwisko – Moniki Sznajderman, właścicieli wydawnictwa Czarne (myślę akurat o wydawnictwie Czarne, bo tam wydawana jest większość książek Jacka Hugo-Badera). W konsekwencji więc i rykoszetem może się dostać publikacji Fałszerze pieprzu, co byłoby z pewnością niesprawiedliwością.

W konsekwencji sporu o nazwiska zaczęłam się zastanawiać czy przypadkowa jest zbieżność pojawienia się dwóch festiwali w tym samym czasie. Czy w konsekwencji sporu o nazwiska zwolennicy Szczygła pojadą do Miedzianki, a Domosławskiego spotkają się na kolejnej edycji krakowskiego Non-fiction? I choć mam nadzieję, że idea ta jest absurdalna, a zbieżność dat pozostaje przypadkowa, to jednak przychodzi mi na myśl łatwość z jaką Polacy idą na tego rodzaju wojenki i jak trudno, a niekiedy za późno jest się na nowo dogadać. Spójrzmy na casusy Lecha Wałęsy i Adama Bieleckiego, osób, których choć przypadki są zupełnie różne, ale równie dobrze dowodzą jak trudno jest się ludziom porozumieć. Postać Lecha Wałęsy podzieliła Polaków, chyba równie skutecznie co kiedyś ich połączyła, mimo że tym razem zainteresowany miał niewielki w tym udział, a Bielecki wskutek wyprawy na Broad Peak i dyskusji o etyce w polskim himalaizmie jak dotąd więcej na wyprawy narodowe nie pojechał.

I choć w niedzielnej dyskusji Kicińskiej niby nie chodziło o nazwiska, a o fact checking, to wszyscy gremialnie przyznali, że nie znają reporterów, którzy stroniliby od prawdy, bo to prawda leży u podstaw tego gatunku.

No to o co, u diabła, nam szło?

Jeśli obie zwaśnione grupy deklarują swoje przywiązanie do faktów, to czy czytelnik nie ma prawa czuć się lekko zdezorientowany o co właściwie spór się toczy? Wszyscy przyznają, że w reportażu powinny znaleźć się tylko weryfikowalne fakty, a zmiany dokonywać można tylko celem ochrony bohatera / bohaterów. Niby wszyscy się zgadzają, ale coś nadal zgrzyta.

W tej sytuacji przychodzi mi na myśl anegdota, która jest prawdziwa, choć przyznam, że nie wiem dla jak wielkiej grupy czytelników reprezentatywna. Pracując przez ponad pół roku w sieci jednej z krakowskich księgarni zdałam sobie sprawę, a tkwiłam w dużej nieświadomości, jak dużo Polacy kupują książek o tematyce religijnej i jak popularne jest wydawnictwo Fronda. Jedynym wówczas światełkiem w tunelu był właśnie reportaż. Z namaszczeniem podawałam klientom, którzy kupowali stosiki książek z Frondy, reportaż Marty Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu, wydany przez Krytykę Polityczną. W podobnym zestawieniu nierzadko spotykałam Ziarno i krew Dariusza Rosiaka. Na to, że reportaż jest domeną lewicy Kicińska słusznie zwróciła uwagę w trakcie spotkania – nie istnieje reportaż w prasie takiej jak „W sieci” czy „Uważam Rze”. Pozwolę sobie naiwnie sądzić, ze dopóki istnieje jakikolwiek tekst kultury, po który sięgają ludzie i z prawa, i z lewa, dopóty jest szansa, że jesteśmy jeszcze w stanie się porozumieć. Jak jednak mamy się dogadać, jeśli ludzie spierający się o reportaż nie do końca potrafią ze sobą ustalić sprawy rudymentarne?

Samotność czytelnika

Tak jak uwielbiam polski reportaż, tak nie bardzo wiem jak sobie radzić z tą dyskusją, której przyznam szczerze do końca – a od początku – nie rozumiem. Jeśli wpadki dwóch osób, których nazwisk w tekście znów powtarzać nie będę, automatycznie dyskwalifikują ich w zawodzie, a środowisko zaczyna szeptać wiem kto, ale nie powiem, to ja jako czytelniczka już nic nie wiem. I naiwnie wierzę, że ów błąd nie jest stosowaną praktyką a human errors happen. I być może gdybym miała sobie coś wytatuować kiedyś to obok słowa entropia byłoby to właśnie te trzy słowa (w tym momencie przepraszam moich rodziców i powtórzę z przymrużeniem oka: human errors happen). Czytelnik widać więcej wybaczyć może i chce niż środowisko reporterskie. Może jest jednak tak, że czytelnik łudzi się, że skoro w tym zawodzie, do cna misyjnym, nie ma miejsca na zmyślanie, ale jest możliwość popełnienia pomyłki, to zrobi się nam wszystkim wreszcie trochę lżej. Ja przejdę się z książką Hugo-Badera i powtórzę jak bardzo fragmentami jest on rozkosznym bajarzem, co nie zakłóci mi lektury całości. Podziękuję Domosławskiemu za to, że w natłoku internetowych newsów opowie mi o świecie te historie, które przez ignorancję polskiej prasy codziennej, w ogóle do nas nie dotrą. Dionisios Sturis przypomni nam, że kiedyś Polakom trochę bliżej było do ludzi, do człowieczeństwa, do empatii i do świata, Justyna Kopińska zawalczy o sprawiedliwość w polskich sądach, Paweł Smoleński każe nam trochę ruszyć głową, skoro już ją mamy, Paweł Piotr Reszka uwrażliwi na to, co dzieje się za naszą polską ścianą z wielkiej płyty, a Marcin Suder pokaże nam wojnę od środka, bo jak sam mówił ludzkie barbarzyństwo nie skończyło się wraz z rozpoczęciem XXI wieku. Nawet jeśli konsekwencją jego pracy jest nieustanne narażanie własnego życia.

Jeśli miałabym szukać autorytetów w życiu, to pewnie sięgnęłabym właśnie do Polskiej Szkoły Reportażu. I tak jak wiem, że lepiej nie oczekiwać, by się nie rozczarować, to nadal wolałabym merytoryczną dyskusję niż kolejną środowiskową schizmę.

Dzienniki Kamasutry

W Indiach można się tak wiele nauczyć o miłości i życiu, bo tutaj jest wszystko. Nawet w nowoczesnych Indiach zafiksowanych na dwudziestopierwszowiecznym marzeniu nadal żyją Indie tantry, Kamasutry i okresy brytyjskich rządów, ze wszystkimi wzajemnie sprzecznymi spojrzeniami na miłość, seks i seksualność. Inaczej niż na Zachodzie – gdzie arogancko uznajemy, że nasze życie zawiera w sobie sumę całej ludzkiej wiedzy – tutaj nie ma jednej prawdy. To dlatego Indie są takie kształtujące i oczywiście takie cholernie denerwujące1.

Powyższy cytat pozwolił mi przestać się denerwować w trakcie lektury książki autorstwa Sally Howard. Dzienniki Kamasutry to reportaż, za sprawą którego można się wściec na świat, można mieć ochotę na rzucanie wulgaryzmami, na zaprzestanie dalszego czytania. Miałam tak wielokrotnie. Bo czy można nie dać się ponieść emocjom, gdy książka mająca w tytule Kamasutra, czyli coś, co kojarzy nam się raczej z przyjemnością, rozkoszą z każdej strony i na każdej stronie epatuje przemocą seksualną, którą na co dzień doświadczają mieszkańcy Indii ze strony społeczności Induskiej? Nie wiem czy są ludzie, którzy potrafią przejść nad tym do porządku dziennego. Autorka z pewnością nie.

Dzienniki Kamasutry.jpg

Indie przyciągają, jak wiemy już z okładki Snów o Jowiszu, smakiem, zapachem i barwą. Jednak tak jak w książce wydanej przez Czwartą Stronę, tak i w Indiach, pod ładną okładką kryją się treści, których wizualizacja grozi czytelnikowi traumą.

Indyjska „sekspedycja” Sally Howard dowodzi, że poniekąd wszystkich nas oszukało społeczne wyobrażenie o życiu seksualnym homo sapiens.

Niesamowite w opowieści o tej części świata jest bogactwo tematyczne tego regionu. Z jednej strony składa się na nie: bogata historia Indii sprzed powstania Kompanii Wschodnioindyjskiej, późniejsza historia imperium brytyjskiego oraz konsekwencje społeczne jakie możemy dostrzec we współczesnych Indiach, będących konsekwencją (albo wypadkową) dominacji przede wszystkim Brytyjczyków stacjonujących przez lata na tych terenach lub ścierających się na tych terenach kultur. Z drugiej strony Indie, jak i cały świat, dotknęła globalizacja, a raczej amerykanizacja, czego dowodem jest między innymi powstanie Bollywoodu. Indie same w sobie etnicznie stanowią konglomerat wielu kultur, wielu wyznań i wielu uprzedzeń, które w zderzeniu z nowoczesnością mutują do postaci hybryd, wobec których nawet sytuacja w Polsce nie wydaje się tak trudna. Przyznam, że brakuje mi wiedzy, by czytać o tym kraju nie odnosząc się nieustannie do kontekstu Europy Środkowo-Wschodniej, w którym to kontekście przyszło mi żyć.

Książka jest zbiorem historycznych anegdot, faktów o „prowadzeniu się” Brytyjczyków z epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej w „zorientalizowanych” Indiach oraz zestawieniem tradycji Kamasutry ze współczesną kulturą Bollywoodu (oczywiście to wszystko jest dużo bardziej skomplikowane).

Bilans „sekspedycji” nie wychodzi na plus. Ta książka pomoże nam zrozumieć, że kultura do dziś nie znalazła odpowiedniego języka, który oswoiłby sferę seksualną. Nie pomaga nawet Kamasutra, gdy na końcu książki autorka, która przynależy do spadkobierców rewolucji seksualnej, podsumowując stwierdza, że seks powinien być „prawdziwym kontaktem między dwojgiem ludzi”, który nie jest sprowadzony (tak jak właśnie w Kamasutrze) do „fachowego wykonywania pozycji seksualnych”, ale relacją, uczuciem, któremu „świat zawdzięcza najpiękniejsze materialne ucieleśnienie miłości: Tadź Mahal”.

W tym momencie przyznam, że sama się pogubiłam – całe szczęście, że na końcu książki – bo akurat materialne dowody miłość to jedyne, co łączy ludzi z każdego zakątku świata bez względu na epokę, w której przyszło im żyć.

Lektura dla ludzi o mocnych nerwach.

1Sally Howard, Dzienniki Kamasutry, tłum. Tomasz Bieroń, Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Warszawa 2016, s. 173.

 

Sny o Jowiszu

W Dżarmuli, miejscu, które trudno ulokować na mapie Indii, wakacje spędzają trzy kobiety, które znają się od zawsze: niemogąca się pogodzić z upływającym czasem Latika, nerwowa Vidya i tracąca pamięć Gouri. Już na początku podróży, w pociągu, w którym ich losy przecinają się z losami Nomi, żałują wspólnie realizowanego przedsięwzięcia.

snyojowiszu.jpg

Nomi, zdawałoby się, że główna bohaterka tekstu, powraca po trzynastu latach do Indii by zmierzyć się z upiorami z przeszłości. Dziewczynka została adoptowana przez Norweżkę, po tym jak w wieku siedmiu lat na jej oczach zabito ojca. W ciągu kilku godzin straciła także brata. Porzucona na plaży przez matkę dziewczynka trafia do aśramy, w której spędza kilka lat. Opowieść Nomi zbudowano z retrospekcji, które układamy niczym puzzle, starając się z pojedynczych fragmentów odbudować życiorys bohaterki.

Trudno mi napisać, że jest to ciepłą powieść o przyjaźni, o losach, które zupełnie niepostrzeżenie się przenikają. Jest to raczej portret ludzi, którzy przyjaźnią się mimo świadomości swoich wad, o ludziach, którzy mimo zbiegów okoliczności, które splatają ich losy, nie potrafią stanąć przed sobą twarzą w twarz. Jest to raczej druga, ta ciemna strona miejsc, które znamy jako barwne, pachnące egzotycznymi zapachami przestrzenie, a które naznaczone są (tak jak chyba każde miejsce na ziemi) traumami jednostek, ludzką hipokryzją i wszechobecną przemocą.

Jest to także opowieść o pamięci. Tej dobrej pamięci, która na starość pozwala nam stawić czoło nierozumianej teraźniejszości, która pozwala nam uznać nasze życie za spełnione. I tej złej, w której bohaterowi tracą zbyt wiele, by byli w stanie stawić czoło przyszłości. To pamięć, z którą da się żyć, jakkolwiek by to życie nie było bolesne. Nie za wiele jednak można na niej zbudować.

Jest więc to także opowieść o tym, że czasami trzeba uciec, by w ogóle dało się żyć.

Anuradha Roy poniekąd napisała książkę o wykorzenieniu, o próbie odnalezienia siebie, w kraju wielu kontrastów, w kraju, w którym kobiety nie piją alkoholu, w którym wiele mówi się o Kamasutrze, ale niewiele o wykorzystywaniu seksualnym dzieci, w kraju, w którym nadal można być zbyt skąpo ubranym by wejść do świątyni i w którym kobiety nadal narażone są na przemoc domową nawet ze strony tych bardziej progresywnych członków społeczeństwa. W niezwykle delikatny sposób zarysowany jest także homoseksualny wątek zagubionego Badala.

Nomi powraca na plażę, na której zostawiła ją matka, po to by stanąć twarzą w twarz z wydarzeniami z przeszłości. Jakkolwiek bolesne wydaje się to spotkanie, jakkolwiek szokująca prawda o aśramie, w której przebywały dziewczynki, odcięte od świata, a które to od zagranicznych prominentnych turystów oddzielał tylko mur, warto wybrać się w tę podróż do Indii. Choćby dlatego, by nie opierać swojego wyobrażenia o Indiach tylko na tekstach takich jak Jedz, módl się i kochaj.

Polecam blog autorki: http://anuradharoy.blogspot.co.uk/

Anuradha Roy, Sny o Jowiszu, tłum. Jędrzej Polak, Czwarta Strona, Poznań 2017

Biurwa & Kłopot z kobietami

Pamiętacie jak w Kobiecie dość doskonałej, bohaterka narzeka na zbyt mało włosów? Jacky Fleming przytacza tezę, że wskutek zbyt pilnej nauki kobietom wypadają włosy… O tym dlaczego kobiet jest mniej w świecie nauki nierzadko wypowiadali się wielcy tego świata. Do śmietnika historii zepchnęły je nietęgie umysły – lista oskarżonych jest bardzo długa. Ta niewielka książeczka opowiada o sceptycznym podejściu do tez, spychających kobiety na margines, ukształtowanych przez autorytety. Małe głowy, nieustanne zagrożenie utraty dziewictwa, słabe ręce i brak „uwłosienia geniusza” przez lata pretendował kobiety do odgrywania roli klaskacza – cichych piewczyń męskich sukcesów. Lekka, zabawna i przyznam szczerze tak absurdalna, że mogłaby być oburzająca, gdyby tylko nie mieć poczucia humoru (i praw dzielnie wywalczonych przez feministki).

Kłopot z kobietamiZestawiłam te dwie książki: Kłopot z kobietami i Biurwę, bo wszyscy wciąż szukamy wzorca kobiecej urody, połączonego z niegasnącym intelektem. Literackiego przyzwolenia, by można było nie chcieć, by można było odpuścić, by można było inaczej niż w kolorowych czasopismach. Odnajdujemy się w portretowanej przez Helen Fielding Bridget Jones, po to, by móc wierzyć, że ktoś pokocha nas „takie jakie jesteśmy”, Natalia Fiedorczuk-Cieślak, w książce Jak pokochać centra handlowe pozwala kobietom obawiać się macierzyństwa, nie mówić o nim jako o stanie błogosławionym, Sylwia Kubryńska pozwala nam być emocjonalnie niestabilnymi i narzekać na pracę. Wygląd, wykształcenie, praca i macierzyństwo to tematy wokół, których orbituje polska literatura, stawiająca sobie pytanie o kondycję współczesnej kobiety. Tę kondycję miałyby warunkować same kobiety, bo wcześniej wszystko, co o sobie wiedziałyśmy, było powiedziane przez mężczyzn.

BiurwaO ile mężczyźnie wystarczy zasadzić drzewo, spłodzić syna i wybudować dom (nie wszystkim, wiem), to apel: kobieta do garów!, powoduje raczej atak wściekłego spazmu niż chęć ugotowania strawy dla rodziny (przecież i tak zewsząd nadejdą pomrukiwania, że największymi kucharzami pozostają mężczyźni). I chyba nie jest tak, że Darwin, Rousseau, Ruskin, Schopenhauer nagadali się na darmo, nawet jeśli gadali bez sensu, to pokłosie tych słów dryfuje sobie miękko po kulturze. Wisi sobie więc ta kobieta między wyobrażeniem o sobie samej, rzeczywistością, swoim wizerunkiem dostrzeżonym w oczach innych (nie zawsze jest on bardzo przychylny), zdjęciami modelek w kolorowych czasopismach, zdjęciami koleżanek na portalach społecznościowych i własnym odbicie w lustrze. I wcale nie dziwne, że jest bliska szaleństwa.

Nie jestem fanką książek Sylwii Kubryńskiej, ale chyba odkryłam metodę zastosowaną w szaleństwie autorki Biurwy. W każdej z omawianych części, kobieta jest na skraju – doprowadzona do furii tkwi w niej przez wszystkie strony powieści, co jest niezgodne z naturą, bo i owszem zdarza się ludziom wpaść w furię, ale furia trwająca trzysta stron zaczyna być podejrzana. Być może jest to jednak jedyna metoda, by pokazać, że ostatecznie nie da się nie zwariować. Nie da się – jak w urzędzie (!), podołać oczekiwaniom. W końcu trzeba odpuścić, nawet jeśli tak bardzo chciało się być perfekcjonistką. Bo co ważne w tej literaturze, to stworzenie całkiem przeciętnej bohaterki wcale nie z krwi i kości, a raczej z emocji, które nas same niekiedy przerastają i przerażają.

W Biurwie znów wiemy, że samoocenę bohaterki przed laty podkopał ojciec, który założył, że nic mądrego z córki wyrosnąć nie może. I ta córka znów, mimo skończonych kilku fakultetów, w siebie nie wierzy. Poznajemy ją, gdy szuka pracy. W efekcie poszukiwań trafia na pięć lat do urzędu (brzmi jak wyrok?) – Mordoru. Jest matką dwójki dzieci (jedno z nich zmarło przy porodzie) i rozwódką. W codziennym pędzie pracy nieraz zapomina o rodzinie, walcząc o dwa tysiące na rękę, by z trudnością dociągnąć do pierwszego. W pracy jak to w pracy – nieustające urzędowe „nie da się”, które jak mantra powtarzają koledzy i koleżanki z zespołu.

„Na trzeźwo” historia ta brzmi tragicznie, jednak dzięki humorowi Kubryńskiej znajdziemy w tekście pewną dozę dezynwoltury, kobiecej lekkości bycia, tego, że wszystko się da, gdy ma się dwie ręce i dwie nogi. Przecież bohaterka jakoś ciągnie to życie, jakoś żyje, jakoś marzy, jakoś te dzieci wychowuje. Coś co udało się tym razem to zakleszczenie tej opowieści między rzeczywistością dwóch tysięcy netto, poradnikarstwem, w którym przekonują, że wszystko można a rzeczywistością, w której jest się odpowiedzialnym za siebie i dzieci. By nie utonąć, czasami człowiek chwyta się brzytwy. Nie zawsze życie pozwala wykonywać prace, co do których jesteśmy w stu procentach przekonani, a jednak z mozołem wstajemy, nie spóźniamy się, wykonujemy swoje obowiązki (nieraz lepiej, nieraz gorzej) i czekamy na weekend, w który niekiedy pracujemy, a innym razem odpoczywamy. I tak się życie toczy od weekendu do weekendu jeśli tylko przyszło nam zajmować się rzeczami, które pozwalają nam godziwie żyć.

Jest w tej książce jakiś żal, że nie tak miało być, że wymyśliliśmy siebie inaczej niż to, co przyniosło nam życie. Nie wiem tylko, czy można zaakceptować fakt, że wyszło jak wyszło.

*

Sylwia Kubryńska, Biurwa, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2016

Jacky Fleming, Kłopot z kobietami, Znak, Kraków 2017

Wcześniejsze recenzje książek Sylwii Kubryńskiej znajdziecie tu:

https://bookoliki.wordpress.com/2017/06/06/furia-mac/

https://bookoliki.wordpress.com/2017/05/25/kobieta-dosc-doskonala/

#Lato w bibliotece | część II

Raczej nie kupuję tak zwanej literatury kobiecej. Co nie oznacza, że jej nie czytam. Należy ona do książek cieszących się dużą popularnością, szczególnie w okresie letnim, gdy wyjeżdżamy na wakacje i zimowym, gdy hurtowo kupujemy prezenty dla najbliższych. Przekonałam się o tym pracując całkiem niedawno w jednym z punktów odbioru zamówionych książek w Krakowie.

Moja niechęć do tak zwanej literatury kobiecej jest zawsze dość trudna do wytłumaczenia. O jakich książkach myślę, gdy mówię: „literatura kobieca”?

Biblioteka pod różą”

Gdy byłam dzieckiem, a były to szalone lata 90., mój Dziadek zapisał się do dwóch funkcjonujących wówczas księgarni wysyłkowych: „KKKK” (Klub Książki Księgarni Krajowej) i „Świata książki”. W którymś z nich sprzedawano romanse w serii „biblioteka pod różą” (po latach tak właśnie określam tego typu książki). Tak więc po przydługim wstępie chodzi mi właśnie o romanse, które mogą być obyczajówką (Nicholas Sparks) lub romans z kryminałem (i suspensem) w tle (Sandra Brown). Wokół tych dwóch modeli powieści funkcjonują najróżniejsze satelity, które rozpoznaję po szacie – choć staram się nie być uprzedzona.

Są jednak dwa takie momenty, gdy sięgam po tego rodzaju literaturę: dla porównania oraz wtedy gdy zbliża się lato, słońce wypala mi mózg i nie mogę skupić się na niczym innym niż prosty romans, który realizuje od dawna znane literackie toposy.

Chwytam więc po tego rodzaju opowieści o złamanych sercach – bohaterkach, które porzucają nieczułych mężów, po to, by uwikłać się w romans z mężczyzną o nigdy niegasnącym libido. Mężczyźni pogrupowani są w tych opowieściach na nudne gapy i intrygujących brutali. Przyjaciółki głównej bohaterki z reguły knują przeciwko niej chcąc zdyskredytować jej dobre imię w oczach ukochanego mężczyzny. Zakończenie jest równie „zaskakujące”, gdy rozwiązaniem dotychczasowych problemów staje się całkowita zmiana dotychczasowego życia, która czytelnikowi przedstawiana jest w postaci ucieczki jachtem/ samolotem/ bryczką lub bardziej finezyjnym środkiem lokomocji, który w tej chwili nie przychodzi mi do głowy, na koniec świata, na którym to jachcie/ samolocie/ bryczce nie wiadomo dokąd i w jakim celu w ogóle się przebywa. Czymże w zasadzie jest ten utopijny „koniec świata” nigdy też nie wiadomo. Może być też zupełnie inaczej. Wychodzę z założenia, że dopóki nie przeczytam, autor zawsze może mnie zaskoczyć. I na to każdorazowo liczę.

Czytanie na własną odpowiedzialność

Po przyznaniu się do mojej słabości, mogę udać się już do biblioteki. Nie zawsze w bibliotece polecą Wam to, po co przyszliście. Niestety ludzka intuicja bywa niekiedy przeceniana, o czym ostatnio przekonałam się, gdy na szkoleniu w pracy przedstawialiśmy się za pomocą trzech rzeczowników, z których dwa miały obrazować rzeczy, które lubimy, a jeden coś, z czym nie jest nam po drodze. Zabawa ta do dziś nie pozwala mi zrozumieć, która z części mojej aparycji utwierdza ludzi w przekonaniu, że nie lubię gór. (Czy przeważa moja puszysta kluchowatość, okulary, czy raczej blond włosy? A może coś, z czego zupełnie nie zdaję sobie sprawy…) I wydaje się, że tak samo dzieje się, gdy prosimy kogoś o radę w sprawie książek, które potencjalnie mogą nas zainteresować. Rzadko pytam o radę, bo bardzo lubię sama przechadzać się między regałami w nadziei, że natrafię na coś, co kiedyś chciałam przeczytać, ale zupełnie o tym zapomniałam, niekiedy jednak chciałabym wiedzieć, co czytają inni.

Tajemnica litery „M”

Zapytałam i niezbadane pozostają powody, dla których została dla mnie wybrana litera „M”: Murakami i Munro. Z dwojga złego wybrałam Munro. Z Murakamiego nie potrafię się wytłumaczyć. Jest w jego prozie mimo zauważalnej przecież oszczędności słów pewnego rodzaju literacka egzaltacja, którą trudno mi się zachwycić. Co nie znaczy, że nie odnajduję tej samej maniery zawieszenia słowa, niedopowiedzianych zdań, snującej się akcji także w prozie Munro. Alice Munro daję jednak więcej czasu, nieustannie łudząc się, że może jeszcze zaskoczę, o co chodzi z popularnością jej prozy. Tymczasem, nie zachwyca mnie też Patrick Mondiano, co może powodować, że zacznę wierzyć w literackie fatum litery „M”! By jednak uspokoić w sobie przesądy dodam tylko, że najbardziej w świecie cenię Mrożka.

Nieucieszona doborem wakacyjnej lektury poszukałam na portalu lubimyczytać.pl, literaturę kobiecą w tłumaczeniu. I tu nie zrozumcie mnie źle, ale bardzo liczę w tej kwestii na tłumaczy, którzy niekiedy tworzą językowe cuda, sprawiając, że najbardziej absurdalne fabuły stworzone są ze z d a ń – bo o słowo tu przecież chodzi – składnych, ładnych i powabnych.

Amerykańskie marzenia

Wybory.jpg

Wybory to osadzona w 1950 roku wersja Kopciuszka, od którego to porównania nie ucieka sama autorka. Książka napisana jest w bardzo filmowy sposób, z powodzeniem możecie wyobrazić sobie średniej klasy produkcję hollywoodzką na podstawie książki – ot taki kostiumowy Nicolas Sparks. Nadaje się w sam raz na letnie wieczory i przejazd autobusem. Wciąga i nie pozostawia żalu, gdy zaczytani dobiegniecie do końcowych rozdziałów.

Małą Josie, córkę prostytutki, niewiele łączy z matką, która uważa, że dziewczynka stanowi nieusuwalną przeszkodę na drodze do jej kariery. Gdy jako mała dziewczynka Josie ucieka z domu, znajduje oparcie w Charlim, właścicielu pobliskiej księgarni i ojcu Patricka, z którym to chłopcem Josie spędzi dzieciństwo. Odtąd będzie dzielić czas między pracę w księgarni a pracę sprzątaczki w domu publicznym.

Nieoczekiwany zbieg okoliczności, jeśli tylko takim można nazwać nieustannie pakującą się w kłopoty matkę, wplątuje dorastającą już dziewczynę w porachunki nowoorleańskiej mafii. W książce znajdziecie: pierwszą miłość – rozdarcie między przyjacielem z dzieciństwa, a przystojnym mechanikiem z sąsiedztwa, wspomniane już porachunki mafijne, niebezpieczne nowoorleańskie dzielnice lat 50., ambicje i tytułowe wybory, które będą miały znaczący wpływ na dalsze życie bohaterki.

Antidotum

Zupełnie niespodziewane.jpgGdy jednak jakimś trafem fortuna będzie Wam sprzyjać i miast szukać wytchnienia w lekturze fabularnie opartej na amerykańskim micie dotyczącym realizacji marzeń, natraficie na książkę z serii Gorzka Czekolada, wydawanej przez Media Rodzina, to kilka wakacyjnych dni spędzicie w aurze hiszpańskiego kryminału i komedii omyłek w jednym. Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana przywodzi na myśl serię przygód fryzjera damskiego autorstwa Eduarda Mendozy.

Antidotum na letnie przygody z romansem znajdziecie w pastiszu tego gatunku, autorstwa Mamen Sànchez. Syn właściciela wydawnictwa, tytułowy Atticus, przybywa do Madrytu by zlikwidować nierentowne czasopismo. Co się dzieje, gdy spotyka się typowy Anglik z hiszpańską naturą?! Przekonacie się, gdy poznacie inspektora Manchego, erotyczną biblioteczkę Atticusa Craftsmana oraz zafascynowane literaturą i kulturą kobiety, które chcąc w życiu doświadczyć przygód, których nie powstydziliby się ich ulubieni bohaterowie literaccy, nie zawahają się wejść w konflikt z prawem.

Berta Quinones – dyrektorka czasopisma „Librarte”, pochodząca z andaluzji Solea, spragniona romansu zamężna Maria, Asuncion – kobieta na nieustającej diecie oraz Gabriela sprawią, że zakręci Wam się w głowie i od fabuły i ze śmiechu. To naprawdę dobrze napisana i przełożona książka.

A, jeszcze jedno, zapomniałam dodać, że jeśli nadal nie jesteście przekonani, to może warto sięgnąć po tę książkę, by rozwikłać tajemnicę zupełnie niespodziewanego pojawienia się w fabule Ernesta Hemingwaya!

*

Ruta Sepetys, Wybory, tłum. Paweł Kruk, Nasza księgarnia, Warszawa 2014.

Mamen Sanchez, Zupełnie niespodziewane zniknięcie Atticusa Craftsmana, tłum. Aleksandra Wiktorowska, Media Rodzina, Poznań 2015.

foto: pixabay