Finałem II edycji krakowskiego festiwalu Non-Fiction była niedzielna debata, którą toczyłam jeszcze długo po jej oficjalnym zakończeniu, wracając do domu i którą właściwie toczę, najczęściej sama ze sobą, już od dłuższego czasu. Chyba nie skłamię jeśli napiszę, że tytułowa dla festiwalu „Zmiana”, była efektem dyskusji, która (i znów chyba nie skłamię jeśli powiem), zantagonizowała środowisko polskiego reportażu. Problem stosunku do prawdy w Polskiej Szkole Reportażu (uważam, że taka istnieje, tak samo jak istnieją analogiczne twory, takie jak: Polska Szkoła Filmowa, Polska Szkoła Plakatu czy Ilustracji. Dowodem na poparcie tej tezy jest stwierdzenie, które padło podczas jednego z krakowskich spotkań, że nie ma wyrwy pokoleniowej w sukcesywnie tworzonym od dwudziestolecia międzywojennego reportażu, a dyskusje wokół formy i celu tego gatunku dziennikarskiego są w zasadzie niezmienne) wybrzmiewał wielokrotnie w czasie spotkań, w których udało mi się uczestniczyć. Dyskusja tocząca się, wydaje mi się, że głównie w internecie, wybuchła ponownie w czasie niedzielnego spotkania. I ponownie mam wrażenie, że nikt nie uwzględnił w niej czytelnika.
Pytanie, które nigdy nie padło
Zawsze kiedy chcę zadać publicznie pytanie serce skacze mi do gardła, ręce się pocą i nim podniosę rękę w geście sygnalizującym chęć zabrania głosu albo spotkanie się skończy, albo (najgorzej!) zadam już pytanie, na którego wspomnienie oblewam się rumieńcem. Bo cóż z tego, że z mokrych rąk nie wysunął mi się mikrofon, walenie serducha i drżący głos udało mi się opanować, gdy miast zapytać o Romów uderzam do tuzów polskiego reportażu z pytaniem o Cyganów… No nic, trzeba temperować w sobie zwierzaka i iść na kolejne spotkanie. I choć onieśmieliło mnie jeszcze bardziej, by pytania te zadawać, to niedzielna dyskusja skończyła się choć chyba nie tylko moje pytanie na sali nie padło.
Jeśli jednak miałabym zabrać głos w dyskusji moderowanej przez Magdalenę Kicińską, autorkę książki Pani Stefa, a w której to dyskusji udział wzięli: prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński, zajmujący się reportażem w sposób naukowy, Paweł Szwed, właściciel wydawnictwa Wielka Litera i doskonały reporter, autor wielu książek, w tym między innymi Wykluczonych, Artur Domosławski, to zapytałabym o konsekwencje jakie niesie ten spór dla czytelnika.
W Polsce jak przyznał Paweł Szwed i jak wszyscy dobrze wiemy, niewiele osób czyta książki. Rynek wydawniczy jest trudny, mały. Reporterzy borykają się z problemami, nie tylko natury finansowej, o czym mówiła Magdalena Kicińska, a Paweł Szwed dodał, że zna naprawdę niewielu polskich autorów, którzy mogą pozwolić sobie na życie tylko z twórczości literackiej. Większość z nich ma jeszcze inne, mniej lub bardziej spokrewnione z literaturą, źródła utrzymania. Kicińska w tej dyskusji określiła reportera samotnym na polu walki. Samotnym pod względem finansowym i samotnym pod względem wydawniczym – dobry redaktor jest gatunkiem wymierającym. Nie przeczę wcale, że tak nie jest. Zapożyczam sobie jednak to określenie, na użytek tekstu, by powiedzieć o samotności czytelnika w toczącym się w Polskiej Szkole Reportażu sporze.
Spór o nazwiska
Z perspektywy czytelnika polskich reportaży mam wrażenie, że głos w dyskusji częściej zabierają czytelnicy forów internetowych niż samych książek. Odbyłam już taką rozmowę i z dyskusji o idei zrobiła się nam dyskusja o nazwiska. Od tego czasu mam więc silne przekonanie, że społeczne konsekwencje toczącej się debaty dzielą środowisko odbiorców reportaży na zwolenników Mariusza Szczygła i Artura Domosławskiego. Jeśli więc wcześniej powoływałam się na istnienie Polskiej Szkoły Reportażu to sądzę, że podskórnie idzie tu także o stosunek do pokoleń starszych, czyli budowania, przez przedstawicieli jednej strony, spiżowego pomnika Hannie Krall i odpowiednio krytycznej refleksji, po drugiej stronie, nad twórczością Ryszarda Kapuścińskiego. Jako czytelnik, trywializując nieco, nie wiem, czy czytając Mariusza Szczygła mogę nadal sięgać po książki Artura Domosławskiego (i odwrotnie), bo jestem przekonana, że tłumaczyć się już muszę z książek Jacka Hugo-Badera, które nieszkodliwie stojąc na półce przez dłuższy czas, w pewnym momencie zaczęły właścicieli parzyć. Nie jestem przekonana czy wystarczy #czytamnawłasnąodpowiedzialność, bo szkoda już zaszła. Mogłabym z łatwością powiedzieć, że czytam, przerzucając dość swobodnie odpowiedzialność na wydawcę, ale tu znów pojawi się w dyskusji nazwisko – Moniki Sznajderman, właścicieli wydawnictwa Czarne (myślę akurat o wydawnictwie Czarne, bo tam wydawana jest większość książek Jacka Hugo-Badera). W konsekwencji więc i rykoszetem może się dostać publikacji Fałszerze pieprzu, co byłoby z pewnością niesprawiedliwością.
W konsekwencji sporu o nazwiska zaczęłam się zastanawiać czy przypadkowa jest zbieżność pojawienia się dwóch festiwali w tym samym czasie. Czy w konsekwencji sporu o nazwiska zwolennicy Szczygła pojadą do Miedzianki, a Domosławskiego spotkają się na kolejnej edycji krakowskiego Non-fiction? I choć mam nadzieję, że idea ta jest absurdalna, a zbieżność dat pozostaje przypadkowa, to jednak przychodzi mi na myśl łatwość z jaką Polacy idą na tego rodzaju wojenki i jak trudno, a niekiedy za późno jest się na nowo dogadać. Spójrzmy na casusy Lecha Wałęsy i Adama Bieleckiego, osób, których choć przypadki są zupełnie różne, ale równie dobrze dowodzą jak trudno jest się ludziom porozumieć. Postać Lecha Wałęsy podzieliła Polaków, chyba równie skutecznie co kiedyś ich połączyła, mimo że tym razem zainteresowany miał niewielki w tym udział, a Bielecki wskutek wyprawy na Broad Peak i dyskusji o etyce w polskim himalaizmie jak dotąd więcej na wyprawy narodowe nie pojechał.
I choć w niedzielnej dyskusji Kicińskiej niby nie chodziło o nazwiska, a o fact checking, to wszyscy gremialnie przyznali, że nie znają reporterów, którzy stroniliby od prawdy, bo to prawda leży u podstaw tego gatunku.
No to o co, u diabła, nam szło?
Jeśli obie zwaśnione grupy deklarują swoje przywiązanie do faktów, to czy czytelnik nie ma prawa czuć się lekko zdezorientowany o co właściwie spór się toczy? Wszyscy przyznają, że w reportażu powinny znaleźć się tylko weryfikowalne fakty, a zmiany dokonywać można tylko celem ochrony bohatera / bohaterów. Niby wszyscy się zgadzają, ale coś nadal zgrzyta.
W tej sytuacji przychodzi mi na myśl anegdota, która jest prawdziwa, choć przyznam, że nie wiem dla jak wielkiej grupy czytelników reprezentatywna. Pracując przez ponad pół roku w sieci jednej z krakowskich księgarni zdałam sobie sprawę, a tkwiłam w dużej nieświadomości, jak dużo Polacy kupują książek o tematyce religijnej i jak popularne jest wydawnictwo Fronda. Jedynym wówczas światełkiem w tunelu był właśnie reportaż. Z namaszczeniem podawałam klientom, którzy kupowali stosiki książek z Frondy, reportaż Marty Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu, wydany przez Krytykę Polityczną. W podobnym zestawieniu nierzadko spotykałam Ziarno i krew Dariusza Rosiaka. Na to, że reportaż jest domeną lewicy Kicińska słusznie zwróciła uwagę w trakcie spotkania – nie istnieje reportaż w prasie takiej jak „W sieci” czy „Uważam Rze”. Pozwolę sobie naiwnie sądzić, ze dopóki istnieje jakikolwiek tekst kultury, po który sięgają ludzie i z prawa, i z lewa, dopóty jest szansa, że jesteśmy jeszcze w stanie się porozumieć. Jak jednak mamy się dogadać, jeśli ludzie spierający się o reportaż nie do końca potrafią ze sobą ustalić sprawy rudymentarne?
Samotność czytelnika
Tak jak uwielbiam polski reportaż, tak nie bardzo wiem jak sobie radzić z tą dyskusją, której przyznam szczerze do końca – a od początku – nie rozumiem. Jeśli wpadki dwóch osób, których nazwisk w tekście znów powtarzać nie będę, automatycznie dyskwalifikują ich w zawodzie, a środowisko zaczyna szeptać wiem kto, ale nie powiem, to ja jako czytelniczka już nic nie wiem. I naiwnie wierzę, że ów błąd nie jest stosowaną praktyką a human errors happen. I być może gdybym miała sobie coś wytatuować kiedyś to obok słowa entropia byłoby to właśnie te trzy słowa (w tym momencie przepraszam moich rodziców i powtórzę z przymrużeniem oka: human errors happen). Czytelnik widać więcej wybaczyć może i chce niż środowisko reporterskie. Może jest jednak tak, że czytelnik łudzi się, że skoro w tym zawodzie, do cna misyjnym, nie ma miejsca na zmyślanie, ale jest możliwość popełnienia pomyłki, to zrobi się nam wszystkim wreszcie trochę lżej. Ja przejdę się z książką Hugo-Badera i powtórzę jak bardzo fragmentami jest on rozkosznym bajarzem, co nie zakłóci mi lektury całości. Podziękuję Domosławskiemu za to, że w natłoku internetowych newsów opowie mi o świecie te historie, które przez ignorancję polskiej prasy codziennej, w ogóle do nas nie dotrą. Dionisios Sturis przypomni nam, że kiedyś Polakom trochę bliżej było do ludzi, do człowieczeństwa, do empatii i do świata, Justyna Kopińska zawalczy o sprawiedliwość w polskich sądach, Paweł Smoleński każe nam trochę ruszyć głową, skoro już ją mamy, Paweł Piotr Reszka uwrażliwi na to, co dzieje się za naszą polską ścianą z wielkiej płyty, a Marcin Suder pokaże nam wojnę od środka, bo jak sam mówił ludzkie barbarzyństwo nie skończyło się wraz z rozpoczęciem XXI wieku. Nawet jeśli konsekwencją jego pracy jest nieustanne narażanie własnego życia.
Jeśli miałabym szukać autorytetów w życiu, to pewnie sięgnęłabym właśnie do Polskiej Szkoły Reportażu. I tak jak wiem, że lepiej nie oczekiwać, by się nie rozczarować, to nadal wolałabym merytoryczną dyskusję niż kolejną środowiskową schizmę.