Pierwsza książka Mirandy July

Początkowo pomyślałam, że Pierwszy bandzior Mirandy July jest tekstem z obszaru chick-lit. Czterdziestoletnia kobieta udaje się do chromoterapeuty, by uporać się z nękającą ją dysfunkcją o, brzmiącej nieco poważniej od specjalizacji lekarza, nazwie globus hystericus. Szczegółowo analizowana w tekście twarz bohaterki pozwala rozpoznać w niej kobietę o niewyróżniającej się urodzie. Postać hamowana własnymi wyobrażeniami o swoich ograniczeniach, podkochuje się w Philipie, będącym nie tylko członkiem zarządu Open Palm, firmy w której pracuje, a także jej przełożonym. Uporządkowane życie Cheryl ulega zmianie, gdy wskutek obezwładniającego braku asertywności, zgadza się przyjąć pod swój dach dwudziestoletnią Clee, córkę innych członków zarządu. Konfrontacja młodej i leniwej dziewczyny z dojrzałą i uporządkowaną kobietą zupełnie niespodziewanie zamienia się w romans, który wywraca do góry nogami dotychczasowe życie Cheryl. Chwilę później pomyślałam więc, że czytam lesbijskie chick-lit.

616342-352x500

To, co pozwoliło mi wytrwać przy tej książce, to własna ciekawość – dokąd wszystkie te zabiegi zmierzają (?) i humor, oscylujący gdzieś pomiędzy groteską a absurdem, realizowanymi przez efekt dziwności, wielokrotnie uwypuklany w krążących w sieci recenzjach.

Myślenie o zaletach tej książki to trochę chodzenie po omacku. Z pewnością mogę podeprzeć się zaskakującą fabułą. Książka właściwie mogłaby aspirować do kobiecej wersji Tajemnicy Brokeback Mountain, mimo że ze stylem Annie Proulx ma naprawdę niewiele wspólnego. Mogłaby też być odświeżoną wariacją filmu Switch, mimo że mężczyźni nie mają tu wiele do powiedzenia. Zastanawiam się więc, czy chodzi bardziej o przygodę, o świadomość biseksualności ludzkiej natury, czy o (właśnie Switchowy) motyw dziecka jako fundamentalnej potrzeby człowieka, dającej poczucie sensu istnienia, co jest bardzo banalnym tropem.

Walorem tej książki nie jest język, a raczej konwencja. Jeśli więc dobrze rozumiem, a racji mieć wcale nie muszę, kluczem do powieści Mirandy July może być Dawid Bowie. Czyli próba myślenia poza schematem o kształtującym się społeczeństwie, w którym żadnej mocy nie mają konwencjonalne rozwiązania, a nadrzędną wartością jest raczej eksperyment. Człowiek jako zmieniający się aktor na scenie, niepatrzący na racjonalność następujących po sobie wyborów. Niezaprzeczalnym walorem książki Mirany July jest fakt, że jeszcze chwilkę po zakończeniu tekstu dość intensywnie o nim myślimy. Pierwszy bandzior wytrąca nam z ręki dość podstawowe narzędzia interpretacyjne, drocząc się z czytelnikiem od pierwszej strony.

Trudno polubić któregokolwiek z bohaterów. Każdy z nich jest trochę dziwny. Dziwny to określenie zbliżone do słowa specyficzny. Coś jest nie tak, ale nie do końca wiemy, co nam przeszkadza. Dziwny wytrąca z poczucia komfortu. Żyje niesztampowo, albo nie przejmuje się normami i oczekiwaniami społecznymi. Tylko, że wszyscy pojawiający się w książce bohaterowie reprezentują powszechnie spotykane typy społeczne i są w tym nieco nudni. Starsze pokolenie pracuje, generują zyski z biznesów, które są wydmuszkami, ale gdzie w kapitalizmie nie dochodzi do takich sytuacji? Młodsze pokolenie jest bierne, ogląda telewizję i pracuje w supermarketach. Młodzi są dziwni dla starszych, a starsi dla młodszych. I wtedy w absurdalną codzienność wkracza seks. Starszy mężczyzna jest emanacją amerykańskiego playboya, jednak uganiając się za młodszymi kobietami nie jest w stanie zaspokoić ich potrzeb seksualnych. Seksbomba, za jaką uchodzi Clee, okazuje się lesbijką. Lesbijka za jaką uchodzi Cheryl odnajduje się w roli matki. Kobiety, w sferze seksualnej, okazują się samowystarczalne, co spycha mężczyzn do lamusa. Nikt z pozoru nie wypełnia prawidłowo ról, w które czytelnik chciałby wepchnąć każdą z postaci, by już wreszcie mieć święty spokój.

Dodatkowo, July zaskakuje pewną przemocowością kontaktów seksualnych. Nie wiem, co zrobić z faktem, że romans między kobietami zaczyna się od odgrywania scenek z filmików uczących samoobrony. Ten zabieg wydawał mi się raczej charakterystyczny dla innej – bo męskiej – perspektywy, w której odnajdujemy sceny gwałtu. W ujęciu tym kobieta jako ofiara odnajduje z czasem w tym (chorym) zajściu rozkosz. I nikt już w kulturze nie wie, czy to kobieta fantazjuje o gwałcie, czy jest to kolejny konstrukt patriarchalnej kultury, który prześlizgnął się do naszej niesfornej nowoczesności.

Pozostaje mi tylko zadawać sobie pytanie, czy więc to wszystko nie jest pastiszem świata, w którym przyszło nam żyć?

Miranda July, Pierwszy bandzior, przeł. Łukasz Buchalski, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2018