„Zima” literatury, czyli Karl Ove Knausgård

Darzę zimę szczególnymi względami. Uwielbiam poranny widok leniwie opadających płatków śniegu za oknem, śnieg skrzypiący pod butami, słońce odbijające się od śniegu – to nic, że oślepia. Lubię zmarznięte policzki, czapki, rękawiczki i szaliki, a także grzane wino w przestrzeni ozdobionej nawet najbardziej kiczowatymi dekoracjami świątecznymi. Siłą ciemności ciągnie mnie ku Skandynawii. I choć mam wiele zastrzeżeń do Zimy Karla Ove Knausgårda to trzeba przyznać, że mocną stroną jego tekstów są opisy przyrody. Tekst urozmaicają obrazy Larsa Lerina – norweskiego akwarelisty. I trochę tak jest, że Zima to taka akwarelka – delikatne mizianie pędzlem po papierze. Bo poza krajobrazem coś mi się jednak nie zgadza.

Książka

Żyjemy w czasach, w których większość osób potrafi czytać. Przymusowa edukacja oddzieliła nasze czasy od międzywojennego analfabetyzmu, zwiększając tym samym szanse na awans społeczny wielu ludzi, bez względu na to, w którym regionie Polski przyszło im żyć. Ludzie w naturalny sposób zaczęli otaczać się książkami. Przedmiot ten, będący w okresie PRL deficytowym, zyskał wówczas na znaczeniu – każdy na półce, stanowiącej tylko fragment, rozpościerającej się na całą ścianę, nomen omen meblościanki, posiadał czerwoną encyklopedię PWN, Biblię oraz Pana Tadeusza. Szalone lata 90. zmieniły nie tylko wystrój wnętrz, ale także priorytety: wydawnictwa uległy prywatyzacji, powstały nowe – niektóre przetrwały do dziś, inne nie wytrzymały konkurencji z zalewającymi rynek przedmiotami z plastiku.

Książka jest na ogół niewielkim prostopadłościanem, bez trudu mieszczącym się w dłoniach, o zmiennej acz nigdy nie nazbyt odbiegającej od zasady złotego podziału kolumnie zadruku. Średniej wielkości książka jest bardziej poręczna od grubego atlasu w formacie A4, ale duży atlas w formacie A4 bywa bardziej przydatny niż nie tak dokładna mapa ścienna.

Knausgård

Zima Karla Ove Knausgård to właśnie trochę taka książka – nie mam na myśli atlasu, ale rzecz jasna sposób opisu. Moja marna próba naśladowania stylu jego pisania jest oczywiście nieuczciwą zagrywką, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że norweski pisarz pogrywa na nosie czytelnika. Są fragmenty, w których bez wątpienia można się rozkochać. To pochwała codzienności, pochwała rodzicielstwa, satysfakcja z odnalezienia swojego miejsca na Ziemi, radość z wykonywanego zawodu, a także uważność, którą autor Mojej walki kieruje ku życiu. Czy zastanawiacie się co tak naprawdę dotykacie, gdy otwieracie drzwi, czy przyszło Wam do głowy myśleć o świecie jako o atomach, o księżycu, o wodzie w dzbanku, stojącej na stole a nawet o istocie przytulanek? To są ładne fragmenty, przywodzące nieco na myśl Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy, a jednak nie daje mi spokoju czy na drugim końcu tego porównania nie powinien znaleźć się pewien brazylijski pisarz i poeta (uwaga: „świat nie kończy się na tym, co widzą oczy” – s. 262). Knausgårda, z licznymi wyjątkami, można by cytować i cytować, bo to wszystko wydaje się tak ważne, że w trakcie lektury niebezpiecznie spada czytelnikowi czujność i pozostaje tylko zastanawiać się, czy nie jest przypadkiem z tym życiem jak z połączeniami neuronów.

Kołczing

Człowiek nie skupia się nieustannie na detalach codzienności tak jak nie jest w stanie utrzymać tej samej ilości połączeń neuronów przez całe życie. Mózg jest najbardziej „elektryczny” w momencie narodzin, z czasem stopniowo tracimy niektóre z tych połączeń. Życie przepełnione reakcjami na każdy z pojawiających się w otoczeniu bodźców wydaje się nie do zniesienia. Czytałam ostatnio, że w przypadku zwierząt to pies ma ich więcej niż kot. Właśnie dzięki tym połączeniom pies łatwiej adaptuje się do zachowań człowieka – jest bardziej „empatyczny” niż kot, co w ludzkiej hierarchii wartości stawiane jest wyżej niż zachowanie skupionego na sobie i polowaniu kota, którego to cechy interpretowane są jako szczególny rodzaj indywidualizmu. I taki edukacyjny coaching również uprawia autor. Coś go zainteresowało, zamówił książki na Amazonie, o czym oczywiście poinformował czytelnika, przeczytał i kompilację tych artykułów (bliżej nieznane są źródła jego wiedzy) umieścił w książce. I tu również mogę doszukać się pozytywnych aspektów. Zawsze miło jest się czegoś dowiedzieć, nawet z wątpliwego źródła, choć przecież nie mam powodów by autorowi nie wierzyć.

Niepokoi mnie, że w czasach, w których ekonomiści uczą jak żyć, bawiąc się w psychologię, w internecie straszą hasła o „optymalizacji codzienności”, która polega na myciu zębów, nie wspominając o zamorskich (zaoceanicznych) i innych rodzinach, wystawiających swoje życie na publiczny ogląd, publikowanie każdej myśli jaka przejdzie przez głowę Karla Ove Knausgårda ma jak najbardziej rację bytu.

Karl Ove Knausgård, Zima, tłum. Milena Skoczko, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016